Niezdrowe jedzenie zniknie ze szkół? [FELIETON]

Politycy Polskiego Stronnictwa Ludowego zgłosili do zaopiniowania Sejmu projekt ustawy zakazującej sprzedaż niezdrowej żywności w szkołach. Pomysł Ludowców spodobał się wszystkim ministrom i czeka na akceptację Sejmu podczas głosowania nad jego przyjęciem.

„W myśl projektu zakazana byłaby sprzedaż żywności o takiej zawartości nasyconych kwasów tłuszczowych, soli i cukru, które spożywane w nadmiarze mogą być przyczyną wielu przewlekłych chorób dietozależnych. Chodzi m.in. o niektóre ciastka, produkty mleczne i zbożowe, dżemy i marmolady, a także napoje gazowane i niegazowane oraz energetyzujące, przekąski, produkty typu fast food i instant. Produktów takich nie można byłoby też reklamować, prezentować i promować na terenie szkoły i w jej otoczeniu” – informuje 'Fakt”.

Czy naprawdę jest to jedyny pomysł na zmarginalizowanie problemu otyłości wśród dzieci? Zdecydowanie nie!

Swoją wizję, inną niż PSL ma między innymi Polska Federacja Producentów Żywności, która niedługo opublikuje zamkniętą listę produktów dostępnych w szkolnych sklepikach. Według PFPŻ niedopuszczalne jest dzielenie produktów dopuszczonych w normalnej sprzedaży na zdrowe i niezdrowe. Wszystko, co można kupić w sklepie przeznaczone jest do spożycia i nie można stwierdzić, że jakiś produkt nagle jest szkodliwy. W odpowiednich ilościach nic, co znajduje się na sklepowych półkach, nie można być groźne dla zdrowia. Trzeba tylko znać umiar.

Ważny głos w sprawie ewentualnej zmiany (drastycznej z resztą) zabrali sami producenci żywności. Zdaniem lobby producenckiego powinno się opracować listę produktów rekomendowanych przez ważną instytucją związaną z żywieniem np. Instytut Żywności i Żywienia. W takim rozwiązaniu ważną rolę miałby dyrektor placówki edukacyjnej, który zatrudniając w swojej szkole ajenta do sklepiku, wręczyłby mu zamkniętą listę produktów, które muszę się znaleźć w jego ofercie. Miałyby się na niej znaleźć produkty z akceptowanych na całym świecie piramid żywnościowych.

Zasadnicze pytanie brzmi: czy w ogóle jest nam potrzebna jakakolwiek restrykcyjna zmiana produktów dostępnych w szkolnych sklepikach? Dla mnie to nie ma sensu. Co najmniej z kilku powodów. Jeśli dziecko będzie chciało zjeść chipsy i popić je colą, to w czym problem? Przecież w innych sklepach może je kupić bez najmniejszego problemu. Chyba nikt nie wpadnie na pomysł, żeby przeczesywać dzieciom plecaki w poszukiwaniu niezdrowych przekąsek. Stracą na tym również sami sklepikarze, ponieważ fast-foody i gazowane napoje są w czołówce najczęściej kupowanych produktów.

Może zamiast zniechęcać dzieci i młodzież do picia coli i jedzenia chipsów, zacznie się ją zachęcać do uprawiania sportu? W moim odczuciu, największy wpływ na plagę otyłości wśród dzieci ma brak aktywności fizycznej. Skoro dzieciaki całymi dniami przesiadują przy komputerze zamiast biegać za piłką, to jak mają być sprawne i chude? Zdrowe żywienie to racjonalne jedzenie! Idealnym dowodem potwierdzającym słuszność mojej tezy jest John Cisna, nauczyciel z Ankeny w Stanach Zjednoczonych, który jedząc wyłącznie „śmieciowe jedzenie” w McDonaldzie przez trzy miesiące schudł 17 kg! Fast-foody nie są groźne, są przecież w powszechnej sprzedaży. Trzeba tylko znać podstawowe zasady dietetyczne.

Prosty wniosek – zamiast dzieciom zakazywać jeść ich ulubione przekąski, lepiej je edukować i zachęcać do zróżnicowanej diety. Jedna cola w tygodniu nikomu krzywdy nie zrobi, od jednego hot-doga dziecko nie będzie otyłe. W zapobieganiu otyłości bardzo pomogą lekcje wychowania fizycznego, które dzieci coraz częściej omijają szerokim łukiem.

Tobiasz Chożalski