"(…) dostałam swoje drugie życie"

Cześć, mam na imię Asia, mam 22 lata i pochodzę z małej miejscowości Wronki woj. Wielkopolskie. Dnia z 3/4 lipca 2013r miałam przeszczep wątroby, który uratował mi życie

Był czerwiec w tygodniu pracowałam, weekendy spędzałam w szkole, a wolne chwile poświęcałam znajomym. Pewnego dnia zaczęłam czuć się gorzej, szybko się męczyłam, robiło mi się słabo, czasami wymiotowałam, ale tłumaczyłam to, jako zmęczenie. W końcu sesja, natłok nauki, do tego praca, czasami brak snu.

Ten stan nie ustępował, zaczęła mrowić mi prawa strona ciała, wtedy udałam się do lekarza rodzinnego, ten skierował mnie na badania. Odebrałam wyniki, wszystkie były w normie. Stwierdziłam, że to minie. Dwa tygodnie później – dokładnie 28.06 dowiedziałam się od koleżanki w pracy, że moje oczy robią się żółte, uśmiechnęłam się do niej i pracowałam dalej.

Kolejnego dnia, gdy przyszłam do pracy, koleżanka powiedziała mi, że już jestem cała żółta, z rana faktycznie widziałam, że moje oczy są żółte, ale uważałam, że skóra jest opalona. Minęła godzina, od kiedy byłam w pracy, nagle zrobiło mi się strasznie słabo, wymiotowałam żółcią, wyszłam na świeże powietrze i już nie miałam siły wrócić do środka. Znalazła mnie koleżanka wezwała kierownika, chcieli wzywać pogotowie, lecz postanowiłam, że odbierze mnie siostra i zawiezie do szpitala. Pojechałam z nią na pomoc doraźną w moje miejscowości, tam stwierdzili zatrucie pokarmowe, przepisali leki przeciw wymiotne i nie kazali jeść przez cały weekend, wypić mogłam tylko łyk herbaty na godzinę.

Ta diagnoza mnie nie zadowoliła, czułam, że to nie jest to, więc udałyśmy się do szpitala powiatowego. Lekarz, który mnie przyjął nie wiedział za bardzo, co ma robić, więc poprosił o pomoc kolegę, wysłali mnie na badania krwi, zrobili USG brzucha. Usłyszałam wtedy, że mam 3 rodzaje żółtaczki, 3 torbiele na wątrobie, szmery serca i mało krwi w organizmie.

Po chwili poprosił mnie do gabinetu, wtedy zapytał mi się czy wiem, co to jest śmierć, odpowiedziałam mu, że tak. W tamtej chwili z jego ust usłyszałam, że umieram, oznajmił mi, że do najbliższego święta nie będę żyć, a 1 listopada moja rodzina będzie odwiedzała mnie na cmentarzu. Zadzwonił w nocy do mojej mamy i powtórzył to, co mi powiedział.

Zapytałam go czy mi pomogą, czy dostane jakąś kroplówkę, usłyszałam, że jest piątek a więc weekend i nie ma lekarzy nikt mi nie pomoże, muszę czekać do poniedziałku, a wtedy zdecydują, co dalej. Wyśmiałam go, to nie lekarz tylko potwór, który wyznaje wprost pacjentce, że umiera i jej nie pomogą. Powiedziałam, że nie chce być doświadczeniem, które chcą ze mnie zrobić i wyszłam na własną odpowiedzialność.

Rano czułam się fatalnie nie miała siły wstać z łóżka, mama postanowiła mnie zawieść do szpitala. Przyjęli mnie w szpitalu wojewódzkim na ulicy Lutyckiej w Poznaniu. Lekarze nie byli zadowoleni, że w takim stanie wypisałam się na własną odpowiedzialność, uważali, że było to nie mądre. Wykonali mi na nowo badania, a ja opowiedziała im jak mnie potraktowali w moim szpitalu. Byłam słaba, w gabinecie lekarz pozwolił mi się położyć na kozetce, odebrał wyniki uśmiechnął się i powiedział, że zrobiłam dobrze, że tu przyjechałam.

Trafiłam na SOR gdzie dostałam pierwszą kroplówkę, później przewieźli mnie na Oddział Chorób Wewnętrznych z Podziałem Intensywnej Opieki Internistycznej oraz Zespołami ds. Diabetologii, Gastroenterologii. Przez noc mój stan się pogorszył nie panowałam nad własnym ciałem wezwałam pielęgniarki, które na mój widok wezwały szybko lekarza. Wiedziałam, że jest coraz gorzej czułam to, ale lekarze nie chcieli mi nic powiedzieć.

Zmieniłam się w małe dziecko potrzebujące pomocy we wszystkim. Wtedy po raz pierwszy przetoczyli mi krew, ponieważ w moim organizmie prawie jej już nie było. Mam dość rzadką grupę krwi, więc rodzina musiała organizować ludzi, którzy mogli mi pomóc i oddać ją dla mnie. Takich osób było dużo, którzy chcieli mi pomóc. A ja miałam przetaczane kolejne jednostki krwi i osocza.

Rano zjechała się do mnie cała rodzina leżałam już pod aparaturą a widok ich wpuszczonych na małą sale gdzie leżałam uświadomił mi, że sprawa jest naprawdę poważna. Oni płakali a ja wściekałam się i uśmiechałam zagadywałam i rozśmieszałam ich, szybko się męczyłam, więc poprosiłam po jakimś czasie by pozwolili mi odpoczywać, pożegnałam się z wszystkimi. Również odwiedziła mnie koleżanka, która na mój widok się rozpłakała, powiedziałam, jej, że będzie dobrze, że jeszcze tyle zrobimy, że mam marzenia, które chce spełnić. W tamtych chwilach to ja pocieszałam wszystkich, bo nikt nie był w stanie pocieszać mnie czułam się silniejsza od tych wszystkich osób, które nade mną płakały i były, obok, chociaż to ja tam leżałam.

Przechodziłam badanie za badaniem i ciągle brak diagnozy aż 1 lipca skierowali mnie na badania okulistyczne. Wieczorem mieli już wyniki, wtedy do pokoju, w którym leżałam przyszedł zastępca ordynatora, który oznajmił mi, że zna mnie lepiej niż własne dziecko i już wie, co mi dolega. Usłyszałam wtedy, że choruje na Chorobę Wilsona, (Choroba Wilsona to rzadka choroba genetyczna, która powoduje nadmierne gromadzenie się miedzi w organizmie). Badanie okulistyczne, które mi wykonali wykazało widoczny duży pierścień Kaysera – Fleishera (objaw choroby Wilsona występujący w postaci złocistego lub złocisto-brązowego przebarwienia rogówki. Powstaje on przez gromadzenie się w błonie Descemeta rogówki osadów miedzi, co nie upośledza wzroku, jest jednak sygnałem uwolnienia się tego pierwiastka z wątroby i uszkodzenia mózgu).

Kolejnego dnia w południe zostałam przewieziona do Katedry i Kliniki Chirurgii Ogólnej, Transplantacyjnej i Wątroby w Warszawie. Dnia 3.07 z rana odwiedziła mnie mama i siostra siedziały przy mnie kilka godz. po 15 musiały już wracać do domu, więc mogłam odpoczywać. Ciągle byłam zmęczona i śpiąca, pogarszała się moja mowa, nie potrafiłam odpisywać na sms, a nawet siły się podnieść. Wiele osób pisało do mnie, dzwoniło, życzyło mi szybkiego powrotu do zdrowia. Przywozili mi do domu kartki z życzeniami, drobne upominki, które moja mama przywoziła mi do szpitala bym mogła je zobaczyć.

Po godzinie 18 przyszła do mnie Pani anestezjolog, która oznajmiła, mi, że mają dla mnie wątrobę i operacja zaplanowana jest na 23:00. Musiałam podpisać zgodę na operacje i znieczulenie było to dla mnie ciężkie, ponieważ nie potrafiłam już prawie pisać, ale dałam jakoś rade. Zadzwoniłam do mamy oznajmiłam jej, że w nocy będę miała przeszczep, także zadzwoniłam do kilku znajomych by im o tym powiedzieć. Byłam sama, ponieważ nie miałam przy sobie nikogo bliskiego, kto mógłby ze mną posiedzieć i czekać na tą wyznaczoną, ważną dla mnie godzinę.

W tedy podszedł do mnie sympatyczny pielęgniarz przedstawił się i powiedział, mi, że przygotuje mnie do operacji. Umilał mi czas przed operacja, rozmawiał ze mną, rozśmieszał. Był jedyną osobą wtedy, z która mogłam porozmawiać i był przy mnie w tych ważnych dla mnie chwilach.

O godz. 23:15 zostałam zwieziona na blok operacyjny, o własnych siłach przeniosłam się na twardy stół operacyjny. Nade mną były wielkie lampy, wokół sami lekarze, którzy przygotowywali się do poważnej operacji. Założono mi maskę pamiętam ostatnia godzinę przed tym jak usnęłam była to 23:25 a także pytanie, na które nie usłyszałam już odpowiedzi, zapytałam się wtedy „co będzie, jeśli się nie obudzę”.

Operacja się skończyła wszystko się udało, wybudzona zostałam w południe 4.07 przed wejściem na OITCH czekała na mnie mama i siostra. Nie pamiętam jak długo przy mnie była, ponieważ zasnęłam ponownie. Obudziłam się około 15 i wtedy usłyszałam czy zgodzę się na udzielenie wywiadu dla telewizji, bo robią reportaż o wątrobie, zgodziłam się. Z czasem została przenoszona na inne oddziały, miała czasami gorsze dni, chwile słabości, ale dałam radę.

Poznałam tam wiele wspaniałych osób zaprzyjaźniłam się z ludźmi, którzy tam leżeli jedni byli po przeszczepie inni ciągle na niego czekali. Bardzo dobrze wspominam oddział OITCH, na którym leżałam w ciężkich chwilach, poznałam tam bardzo dobrą kadrę pielęgniarek i pielęgniarzy, którzy byli bardzo sympatyczni, ludzi, którzy kochają to, co robią. Ze szpitala zostałam wypisana pod koniec lipca, ciężko było opuszczać mi to miejsce, bo czułam się tam jak w domu.

To właśnie tam, dostałam swoje drugie życie. Wiem, że ktoś musiał umrzeć bym ja mogła żyć, ale jestem bardzo wdzięczna tej osobie i jej rodzinie za tak wielki dar, jaki otrzymałam.

Dziękuje wszystkim lekarzom, którzy mi pomogli: ze szpitala na ulicy Lutyckiej w Poznaniu, a także na ulicy Banacha w Warszawie. Również jestem wdzięczna pielęgniarkom i pielęgniarzom za poświęcony mi czas i troskę, jaką od nich otrzymywałam.

Źródło: Dawca.pl