Refleksje po ostatniej aferze w szpitalu [FELIETON]

Wyobraźcie sobie Państwo, że pewnego dnia dzwoni do Was jakiś stary znajomy z informacją, że w pobliskim szpitalu jest facet, który podaje się za lekarza. Pierwsza reakcja? „No nie wierzę”. Znajomy jednak byle plotkami nie zawracałby gitary.

Jako dziennikarza zainteresował mnie ten temat i mimo że miałem pewne wątpliwości co do prawdomówności mojego informatora, to postanowiłem sprawdzić. I tu ukażę trochę tajemnic z kuchni dziennikarskiej roboty. Było to żmudne sprawdzanie w wielu miejscach, czy są chociaż przesłanki, by gdzieś formalnie zadać pytanie w tej sprawie, bo nie będę się błaźnić, pytając poważne organa o plotkę.

Trzeba też wiedzieć, o co konkretnie pytać. Im dalej w las jednak, tym więcej drzew. Wszyscy moi rozmówcy wskazywali, że coś jest na rzeczy. Z moich licznych rozmów wynikało, że mam do czynienia z wyjątkową sprawą i jej wyjaśnienie nie będzie proste. Nie było chyba w Polsce przypadku, by w szpitalu pracował człowiek z zakazem wykonywania zawodu. Kilka dni udało mu się ukrywać ten fakt przed szefostwem, ale jednak sprawa się rypła. Pomijam już fakt tego, co moi rozmówcy mówili na temat pana doktora (i tu włos się jeży na głowie i to temat na inny artykuł).

Ostatecznie udało się ustalić, do kogo uderzyć z konkretnymi pytaniami – do SP ZOZ w Szamotułach. Mam różne doświadczenia z urzędnikami czy szefami takich instytucji – zwykle coś tam kręcą, zwalają winę na innych albo w ogóle nie odpowiadają na pytania. Tu było inaczej. W zasadzie od razu uzyskałem odpowiedź na pytania o aktualną sytuację. Sprawa nawet dla szefostwa szpitala wydała się zbyt gruba, by można ją było olać albo zamieść pod dywan. Faceta najpierw odsunięto od pracy, a potem zwolniono, zawiadomiono prokuraturę i wydawałoby się, że jest po sprawie.

W mojej ocenie nie jest po sprawie. To dopiero początek.

Pół biedy gdyby chodziło na przykład o kierowcę wózka widłowego, który przez kilka dni jeździł po hali bez uprawnień. Tu mówimy o człowieku decydującym o życiu albo śmierci konkretnych ludzi. Mało tego – jego podpis na dokumentach może mieć kolosalne znaczenie dla pacjentów w przyszłości. Nie jestem prawnikiem, ale domniemywam, że nawet najlepsi prawnicy będą mieli z tym nie lada problem. Otóż wydaje się logiczne, że skoro człowiek nie miał uprawnień – nawet zakaz wykonywania zawodu, to jego decyzje automatycznie są nieważne. I tu pojawiają się schody, bo jednak facet pracował kilka dni bez uprawnień – podejmował decyzje i podpisywał dokumenty. To będzie szczególnie kłopotliwe dla szpitala. Bo to, że będzie burza i generalnie medialny bajzel, to oni w szpitalu wiedzą. I wiedzą, że temat będzie „żył” przez tydzień maksymalnie. Tak to działa niestety. Przejdzie i będzie po sprawie. Otóż nie przejdzie. I poniżej postaram się wykazać, dlaczego nie przejdzie.

Załóżmy czysto hipotetycznie, że w czasie jego dyżuru na SOR ktoś zmarł. Zmarł zwyczajnie ze starości – takie sytuacje to nic nienormalnego w szpitalach. Trzeba jednak podpisać akt zgonu. Przychodzi dr K. stwierdza zgon i podpisuje dokumenty. Akt zgonu to nie jest byle papier. To bardzo ważny, jeśli nie najważniejszy dokument w życiu człowieka. Szczególnie dla bliskich zmarłego. I jaka jest w tej sytuacji wartość tego dokumentu? Równie dobrze mógłby go podpisać nasz kierowca wózka widłowego. Co jeśli na przykład ubezpieczyciel zaneguje ważność dokumentu? Albo spadkobiercy będą podważać w sądzie wydane w ten sposób dokumenty? Wyobrażam sobie sytuację (gdyby np. jakaś instytucja podważyła – i słusznie – taki akt zgonu), że dziadek, który od dwóch lat już nie żyje – figuruje w rejestrach np. gminy jako żywy i pełnoprawny obywatel. Można mu jeszcze z emerytury (bo skoro żyje formalnie) ściągać czynsz i opłaty za śmieci. Brzmi to groteskowo i absurdalnie, ale to jest problem, z jakim będą musiały się zmierzyć władze szamotulskiego szpitala. Nie zazdroszczę.